Wczoraj minął mi kolejny rok na tym łez padole. Cóż, urodziny to nie była, nie jest i zapewne nie będzie dla mnie okazja do świętowania. Niespecjalnie chce mi się żyć, starzeniem się nie przejmuję, a powracająca świadomość, że o ten kawałek czasu jestem bliżej śmierci, daje mi tylko złudne poczucie ulgi.
Od Mamy dostałam śliczny bukiet, stworzony między innymi z róż (nie wiem, czy bardziej różowych, czy czerwonych), białych frezji i mikołajków płaskolistnych. Na zdjęciach tego nie widać, ale opakowany jest w papier o głębokim, winnym kolorze i ozdobiony elegancką kokardą o tej samej barwie.
Zrobiłam sobie też mały podarunek - nowy stetoskop, idealnie czarny i trochę śliski. I fartuch, którego za cholerę nie potrafię ładnie złożyć (z prasowaniem też będzie "ciekawie"), więc musi wisieć. Ogólnie, jeśli chodzi o prezenty - od bezużytecznych rzeczy, zdecydowanie wolę takie, z których będę korzystać. A te właśnie, które widzicie poniżej, pomogą mi utrzymać mój nienaganny, profesjonalny wygląd.
~~O~~
Coraz częściej powraca pewne marzenie. Wyobrażam sobie chłodny, spokojny, jesienny wieczór. Na brzegu pogrążonego we mgle jeziora, znajduje się niewielka, wąska łódka, zrobiona z ciemnego drewna i swoją formą nieco przypominająca miniaturowy drakkar. Leżę w niej na plecach, otulona miękką tkaniną. Widzę nad sobą gałęzie starych, łysiejących przed zimą brzóz. Parę listków porwanych przez lekki, chłodny wiatr opada na mnie, dwa lądują mi na policzku - są przyjemnie zimne i wilgotne. Wpatruję się w ciemne niebo i czekam, czekam, czekam... Aż w końcu - jakaś nieznana siła uderza w łódkę, spychając ją do wody. I tak oto płynę w niej, coraz dalej w jezioro. Oblepia mnie wszechobecna mgła; im gęstsza, tym bardziej zanika cierpienie. Jest mi ciepło i wygodnie, powoli przestaję cokolwiek czuć, przestaję istnieć i w końcu następuje upragniony wieczny spokój.
No ale dobra, koniec tych wynurzeń na dziś! Pora zająć się czymś pożytecznym.